Cóż to była za gala! UFC powróciło po długiej – jak na swoje standardy – przerwie i nie zawiodło od dawna budowanych nadziei kibiców na niezapomniane wrażenia. Nawet dwaj weterani – Werdum i Oleinik poziomem widowiska dorównali reszcie, a niektórych nawet przeskoczyli (vide Waterson vs Esparza, Hardy vs De Castro), rozbudzając apetyt fanów przed kolejnymi eventami.
Walka wieczoru nie przebiegła w sposób, jak przewidywała duża część kibiców i ekspertów, ale czy była nudna? Ani trochę! Justin Gaethje i Tony Ferguson popisali się niezwykłymi umiejętnościami i niezłomnym duchem. Dużo lepiej od strony taktycznej wyglądał Highlight. Jego świetny plan taktyczny i zmieniony po dwóch porażkach styl zagwarantowały mu najcenniejsze w karierze zwycięstwo i starcie o właściwy pas kategorii lekkiej z Khabibem Nurmagomedovem. W mojej opinii, podobnie jak w opinii ekspertów będących dla mnie autorytetami, Justin może być dużo trudniejszym rywalem dla mistrza niż Tony, a nawet idąc krok dalej – pierwszym, który Khabiba pokona.
Gaethje w wersji udoskonalonej nie jest tak nieokiełznany, jak onegdaj. Rzadko wdaje się w szalone bijatyki, kapitalnie pracuje na nogach, defensywy nie opiera już tylko na podwójnej gardzie. Zdarza mu się ,,podpalać”, co objawia się przede wszystkim ciosami rzucanymi z pełną mocą, lecz z potrafiącym utrzymać go w ryzach Trevorem Wittmanem, nie jest to zbyt dużym problemem. Justin ma niesamowitą relację ze swoim trenerem. Z niewypowiedzianą przyjemnością oglądałem przerwy między rundami. Wittman z Gaethjem wyglądali jak nieco surowy ojciec z odrobinę nadpobudliwym, acz posłusznym synem.
Oprócz doskonałych umiejętności Justin zaprezentował też zaskakującą, jak na jego styl, dojrzałość. Świadczyć może o tym choćby jego rozmowa z wyżej wspomnianym trenerem między rundami 3 i 4, kiedy to uśmiechnięty od ucha do ucha Gaethje, przywołany przez niego do porządku natychmiast spoważniał i na stwierdzenie, że gdy ostatnio poczuł się zbyt komfortowo został wykończony, pokornie stwierdził, że tak, dwa razy, po czym wyszedł i ubił nie mogącego znieść więcej bólu Tony’ego. Równie dojrzały był jego wywiad po walce, choć nie obyło się bez odrobiny typowego Justina, np. w sytuacji, kiedy rzucił pasem stwierdzając, że chce prawdziwy.
Nowoczesny Gaethje przeraża jeszcze bardziej niż ten sprzed porażek z Alvarezem i Poirierem. Reprezentowana przezeń wcześniej skłonność do bijatyk i nieustanna chęć sprawdzenia, czyja głowa twardsza, nie zostały wcale wyeliminowane. Jeżeli zajdzie taka konieczność czy potrzeba, Justin może wrócić do swojej wcześniejszej wersji. Gdyby jakimś cudem jego obecny styl nie działał w walce z Khabibem czy kimkolwiek, Gaethje ma wyjście awaryjne. Przeraża to o tyle, że rywale Justina muszą być przygotowani na obie jego wersje. A zaznaczyć trzeba, że ,,wyrachowany Gaethje” i ,,bitny Gaethje” prezentują najwyższy światowy poziom.
Przyznam szczerze, że moja ogromna sympatia, jaką darzyłem Justina jeszcze przed sobotnim pojedynkiem, wskoczyła teraz na najwyższy z możliwych poziomów. Powoduje to, że w potencjalnej jego walce z Conorem, nie wiem komu będę kibicował, a na ten moment skłaniam się nawet ku Justinowi. A jeśli spojrzycie na nazwę bloga i tło, zrozumiecie na pewno moją sympatię do Irlandczyka.
Tony z kolei przeszedł przez podobne piekło, jakie fundował dotychczas swoim rywalom. Skończył dokładnie tak, jak niemal każdy z jego ostatnich przeciwników. Mimo mojej wielkiej sympatii do Gaethjego i radości z powodu jego doskonałego występu, było mi też przykro. Tony to wielki zawodnik, a seria dwunastu zwycięstw w jednej z najlepiej obsadzonych dywizji wagowych prędko się nie powtórzy. Wielu widziało luki w jego grze, ale dopiero Justin był w stanie je wykorzystać. Smutne było patrzenie na El Cucuya próbującego wytrząść ból ze swojej twarzy. W tej walce Tony, jak to zgrabnie określił Dana White, również stał się człowiekiem. Teraz czekają go cięższe czasy, ponieważ do tej pory zdecydowanie nie był traktowany z należytym szacunkiem, a ta porażka nie poprawi sytuacji.
Morderca Ngannou
Francis Ngannou znów był Francisem Ngannou. Sobotnia wygrana to jego czwarte z rzędu zwycięstwo przez brutalny nokaut. Rozmontowanie czterech czołowych zawodników wagi ciężkiej w nieco ponad dwie minuty napawa strachem. W obliczu obecnej sytuacji w królewskiej dywizji nie sposób wskazać zawodnika mogącemu mu zagrozić. Stipe Miocic i Daniel Cormier zaangażowani są w medialne przepychanki w związku z ich trylogią, zaś jeśli chodzi o pozostałych rywali z czołówki, po pierwsze – Francis walczył już niemal z każdym, po drugie, żaden pojedynek nie ma sensu, gdyż wyłączywszy Derricka Lewisa, najmocniejsi ciężcy z Francuzem przegrali zdecydowanie.
Nie obejrzymy więc Predatora przez długi czas w octagonie. Jeśli dojdzie do trylogii Stipego i DC, to zapewne w lipcu/sierpniu, może nawet później. Po tej walce, niezależnie kto ją wygra, będzie trzeba poczekać jeszcze co najmniej 3-4 miesiące. Okres ten może się wydłużyć, jeżeli zwycięzca odniesie jakąś kontuzję. Po obliczeniach dojdziemy do wniosku, że najwcześniej powrotu Franciszka spodziewać się możemy dopiero późną jesienią. A czy chcemy czekać na kolejną kilkunasto-sekundową egzekucję ponad pół roku?
Otóż nie mamy innego wyboru. Prowadzi to do stwierdzenia, że czekają nas nudne miesiące w wadze ciężkiej. Dlaczego? Jeżeli potencjalną trylogię (przypomnijmy, jeszcze nie ogłoszono jej oficjalnie) wygra DC, przejdzie na emeryturę, co zapowiada od kilkunastu miesięcy. W przypadku zwycięstwa Stipego, możemy oczywiście liczyć na jego rewanż z Francisem. Mógłby się on potoczyć na dwa sposoby: a) powtórka z pierwszej walki – dominacja zapaśnicza Miocica, albo b) szybki nokaut Francisa.
Scenariusz A nie rozwiązuje problemu, ponieważ wybiegając daleeeeko w przyszłość nawet jeśli ktoś poza Francisem pokona Miocica, w następnej walce będzie zmuszony bronić tytułu z Ngannou, który morduje jednego rywala za drugim. Jeżeli wygra Francuz – scenariusz B – możliwa jest trylogia z Chorwatem albo kolejne starcia, w których zawodnicy będą Predatorowi rzucani jako mięso armatnie. Dopóki nie pojawi się utalentowany zawodnik w wadze ciężkiej, nie uświadczymy w niej wielu emocji.
Triple C mówi ,,Adios”
Król cringe’u odchodzi na emeryturę. Jest to o tyle zaskakujące, że Henry to dość młody zawodnik, przeżywający właśnie prime, a jego dywizja obfituje w fantastycznych sportowo rywali. Na brak wyzwań nie mógłby więc Cejudo narzekać. A jednak powiedział stop.
Nie możemy być jeszcze pewni, czy nie jest to po prostu zagrywka negocjacyjna, za pośrednictwem której Henry chce ugrać większą wypłatę. Znana to bowiem sztuczka, nie pierwszy i nie ostatni raz przez tego czy owego zawodnika stosowana. Narracja mistrza brzmi jednak bardzo wiarygodnie. Decyzję podjął ponoć wcześniej, nie informując o niej sowich trenerów, z którymi, jak mówi, łączy go silna przyjaźń.
Trudno odmówić Henry’emu racji. Osiągnął już praktycznie wszystko, co zawodnik może osiągnąć. Złoto olimpijskie, dwa pasy UFC – czego chcieć więcej? Pokonał najlepszego zawodnika wagi muszej w historii, dwóch spośród najlepszych kogucich. Obronił oba tytuły. Na jego miejscu prawdopodobnie postąpiłbym tak samo. Ktoś mógłby zarzucić Cejudo, że boi się wyzwań czekających na niego w wadze koguciej. Jednak wyzwania zawsze będą, ponieważ stale pojawiają się nowi zawodnicy, głodni wyzwań i tytułów. Niemożliwością jest pokonać wszystkich.
Tymczasem 33-letni Henry może zająć się budowaniem rodziny, inwestować zarobione pieniądze i cieszyć się życiem. W tym wieku większość ludzi nie może pozwolić sobie na taki komfort. W związku z niesamowitą karierą w sportach walki stał się rozpoznawalną postacią, co być może pozwoli mu na zarobienie jeszcze większej ilości zielonych. Wciąż może kontynuować karierę króla cringe’u, radzi sobie bowiem w tej roli wybornie. Chętnie bym go zobaczył w roli reżysera.
Inne smaczki
UFC 249 obfitowało w świetne pojedynki. Kapitalnym występem popisał się Calvin Kattar, który morderczym łokciem rozciął Jeremy’ego Stephensa, dobrze sobie radzącego we wcześniejszych siedmiu minutach walki. Calvin, słynący przede wszystkim ze świetnych ciosów prostych, wprawił świat w osłupienie, zbijając z nóg rywala pierwszym chyba wyprowadzonym łokciem. Wydawało się, że lowkicki Jeremy’ego sprawiały mu sporo problemów. Wprowadzone po przerwie zmiany w taktyce odniosły jednak pożądany efekt, dzięki czemu Kattar na dobre włączył się do rozgrywki mistrzowskiej.
Bryce Mitchell zasłużył na miano jednego z najbardziej perspektywicznych piórkowych w UFC. Kapitalne umiejętności parterowe mogą go zaprowadzić naprawdę daleko. Robił, co chciał z czarnym pasem BJJ w osobie Charlesa Rosy. Stale polował na twistery i byłby popisał się kolejnym poddaniem, gdyby nie doskonała defensywa Rosy. W następnej walce widzę go naprzeciwko Ryana Halla. Fajerwerki grapplingowe gwarantowane.
Vincente Luque brutalnie rozprawił się z Niko Pricem w wojnie absolutnej. Panowie zapracowali na bonus za walkę wieczoru. Szala zwycięstwa przesuwała się to w jedną, to w drugą stronę. Wydaje się, że ani jeden, ani drugi pewnego poziomu nie przeskoczą, ale ich odporność i wola walki czynią z nich ekscytujących zawodników, których każdy z nas chętnie będzie oglądał.
Pustki na trybunach mają swoje plusy. Dzięki temu słyszymy, o czym rozmawiają trenerzy i zawodnicy. Nie wszyscy grzeszą gadulstwem, ale wyobraźcie sobie walki Conora, Khabiba, Nate’a Diaza czy Jorge Masvidala, nie stroniących od octagonowych pogaduszek. Emocje byłyby dużo większe, a i powodów do śmiechu mielibyśmy co nie miara.
A już jutro kolejna gala z Anthonym Smithem i Gloverem Teixeirą w rolach głównych. Oprócz tego zobaczyć będziemy mogli debiut Ovince’a Saint-Preux w wadze ciężkiej i starcie będącego ostatnio na fali Drew Dobera. W sobotę zaś walczy Krzysztof Jotko, a także Edson Barboza przenoszący się do wagi piórkowej. Oprócz nich wystąpią Darren Elkins, Matt Brown czy Alistair Overeem, dla których na pewno warto zarwać nockę.
Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią ujętą w obszerny artykuł, dzisiaj na warsztat bierzemy jednego z najlepszych pięściarzy, jacy kiedykolwiek mieli okazję wejść do klatki UFC. Przyjrzymy się technikom, które były podwaliną sukcesu Alexa i w najlepszym etapie jego kariery stały się koszmarem przeciwników. Pierwszą rzeczą kojarzoną z rosłym Szwedem jest bez wątpienia jego footwork. Próżno szukać innych zawodników o podobnych gabarytach, którzy hasają po oktagonie jak sarenka. Jedynym, który mógłby się w jakiś sposób równać pod tym względem z Maulerem, był swego czasu Travis Browne. Wszyscy wiemy, jak jego kariera się potoczyła. Alexander rewelacyjnie potrafi kontrolować dystans, w głównej mierze dzięki . . .
Kiedy w 2013 roku Bruce Buffer ogłaszał decyzję sędziów w walce Jona Jonesa z Alexandrem Gustafssonem, świat MMA do ostatnich sekund drżał w niepewności. Po pięciu rundach zażartej bitwy, obfitującej w potężne ciosy i zaskakujące akcje obu zawodników, po pokazie niezłomnej woli, nikt nie wiedział, komu przychylni będą punktujący. Jon ostatecznie wyszarpał zwycięstwo wchodzącemu na zastępstwo, nieustępliwemu Szwedowi i tym samym obronił złoto. Obaj zawodnicy okupili tę niezwykłą batalię dużymi obrażeniami, ale zapisali się również na kartach historii jako uczestnicy jednej z najlepszych walk w kategorii półciężkiej, a być może nawet w całym MMA. Od tamtego pamiętnego wieczoru jedno było . . .